Miasto o szklanych oczach

Kiedy powiedziałam moim dzieciom, że jadę do Paryża, natychmiast chciały wiedzieć czy będę w Disneylandzie. Odpowiedziałam, że nie. Jednak teraz, po powrocie do domu uświadomiłam sobie, że tak naprawdę tam byłam, a to za sprawą podparyskiego Le Plessis-Robinson, dziś 30-letniego „starego miasta” uznawanego za czołowy przykład francuskiego Nowego Urbanizmu, w którym odbyła się konferencja International Making Cities Liveable.

Sami Marc i Nada Breitman, architekci, którzy zaprojektowali Le Plessis-Robinson opowiadali o założeniach, jakimi kierowali się tworząc od podstaw idealne miasto zgodne ze wszystkimi regułami klasycyzmu. Marc, wielki miłośnik tego stylu w architekturze, porównał swoją pracę do pisania pięknego listu miłosnego, który może zostać zupełnie przekreślony, jeśli zdarzy się w nim jakiś błąd.  

I tak Breitmanowie zaprojektowali Le Plessis-Robinson, jednak podobnie jak w Kopelii, balecie z mojego dzieciństwa – również francuskiego autorstwa – w wyniku tego poszukiwania doskonałości powstała piękna mechaniczna lalka bez duszy. Chodziłam po przyjemnych, czystych i estetycznych ulicach, a po jakimś czasie ta przyjemność zaczęła mnie nudzić. Miałam wrażenie, że poruszam się po dekoracji, szczególnie kiedy późnym wieczorem znalazłam się na Grand’place, miejscu określanym jako „serce miasta” i oprócz mnie nikogo tam nie było.

Całe życie mieszkam w Warszawie. Stare Miasto i Zamek Królewski, kompletnie odbudowane po wojnie, są dla mnie codziennością. Może więc powinnam być przyzwyczajona do „nowych” starych miast? Jednak pod Paryżem zabrakło heroizmu i odwagi wpisanej w warszawską rekonstrukcję. Le Plessis-Robinson jest jak list miłosny wspomniany przez Breitmana – bez skazy, jednak prawdziwe uczucie zagubiło się w poszukiwaniu pięknych słów i doskonałości.

Pragmafilia…

Wyobraźcie sobie laboratorium, w którym przed monitorami siedzą ludzie w okablowanych hełmach. Wyświetlają im się obrazy, a po ich reakcji komputer rozpoznaje, które kolory i kształty statystycznie są dla nich najprzyjemniejsze. Na tej podstawie powstaje Le Plessis-Robinson, całkiem udany rynkowo produkt, który (sprawdziłam statystyki) przyciąga nowe inwestycje, ma dużo niższe bezrobocie, a ceny nieruchomości są porównywalne z tymi w Paryżu. Ja taką scenę wyobrażałam sobie podczas codziennych spacerów.

Podobnie do produktów, Le Plessis-Robinson ma nawet historię, która buduje lojalności i zaufanie użytkowników, tłumaczącą co mają myśleć. Podczas 3-dniowej konferencji usłyszałam ją dwa razy, a potem jeszcze znalazłam w internecie. Przekaz jest prosty, nieprzekonanym pozwalający od razu zrozumieć kto jest dobry, a kto zły i brzmi: „zanim odmieniliśmy miasto, przez lata było rządzone przez komunistów”.

… i topofilia

Poszukiwanie utopijnej doskonałości ma swoje ofiary. Aby powstało Le Plessis-Robinson wyburzono starą tkankę składającą się z corbusierowskich superbloków. Lokalnej społeczności odebrano historię i sentymentalne prawo własności do tego miejsca. Jeden z architektów obecnych podczas konferencji wspominał jak traumatyczne były spotkania, kiedy mieszkańcy dowiadywali się, że miejsca gdzie się rodzili czy brali ślub przestaną istnieć.

Znam ten problem rozmawiając z dziećmi o doświadczaniu przez nie przestrzeni miejskiej. One tak samo nie mają możliwości decydowania o mieście, w którym mieszkają, ponieważ dorośli – z pozycji siły – pozbawiają je tego prawa. A, jak na tej samej konferencji podkreślał George Ferguson, architekt i były burmistrz angielskiego miasta Bristol, dobre miasto powstaje poprzez danie ludziom swobody do tego, żeby mogli je sami stworzyć.

Przypomina mi to historię półki, którą zrobiliśmy z moim 10-letnim synem. Najpierw na polach koło naszego domu na wsi znaleźliśmy czaszkę bobra z pięknymi, pomarańczowymi zębami. Chcieliśmy ją wyeksponować, więc syn zaprojektował półkę z tekturowego pudełka po krześle z Ikei i szerokiej srebrnej taśmy. Oczywiście mogłam mu powiedzieć, że nie zgadzam się na tekturową „samoróbkę” w moim doskonałym wnętrzu, ale zamiast tego zrobiliśmy ją wspólnie i teraz jest częścią domu, który przez to stał się jeszcze bardziej nasz. Bardzo dobrze pasuje też do wiszącej wyżej tekturowej ramki obrazka, który syn namalował, kiedy miał 3 lata.

Siedząc teraz w wiejskim domu, pisząc i patrząc na tę półkę, mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że w przeciwieństwie do Marca Breitmana nie wierzę, że piękny list miłosny musi być nieskazitelny. Dzieci nauczyły mnie, że idealny świat składa się z luk, niedoskonałości, a także radości, zabawy i miłości, które się w nich kryją.